Czy Wy też macie momenty, w których, jak to mówiła moja babcia, jedziecie po sobie równo? Każde niedociągnięcie jest powodem, żeby pomyśleć o sobie źle. Każda porażka to okazja, żeby skopać się po nerach. A każda nieudana relacja to dowód na to, że jesteś beznadziejn_?
Welcome in my world.
Na szczęście ten world już za mną, a momenty, w których zwracam się do siebie źle to przeszłość.
Nie była to jednak krótka i prosta droga. Krytykowanie siebie i umniejszanie sobie było dla mnie kiedyś standardem. Nie otrzymywałam zbyt wielu pochwał i dobrych słów w domu i z czasem zaczęłam myśleć, że nie jestem wystarczająco dobra, nie zasługuję na pochwały i wszyscy są lepsi ode mnie. W końcu dobrych słów pod adresem innych nie brakowało, a kiedy chwaliłam się sukcesami najczęściej słyszałam komentarze, że na pewno byli lepsi tylko nie chcę się przyznać.
F*ck logic. Idealna droga do wychowania człowieka z ujemnym poczuciem własnej wartości. Przekonaniem, że lepiej siedzieć cicho, bo nic nie ma do powiedzenia. Nie ma sensu ryzykować, bo i tak się nie uda. Inni mają lepiej, bo są lepsi. A ja nigdy nie będę tak mieć, bo ja to nie oni.
Ja jestem gorsza.
Nigdy nie dałam sobie wmówić tego bycia gorszą, choć nie ukrywam, że moja samoocena przeżyła więcej upadków niż wzlotów. Wiele razy odpuściłam, bo stwierdziłam, że inni są lepsi, mają lepsze predyspozycje, lepsze wykształcenie, lepiej coś zrobią.
I wiecie jak się z tym czułam? Zwyczajnie źle. Bo nawet jeśli inni byli lepsi to ja nawet nie spróbowałam. Bo się bałam, bo zwątpiłam, bo oddałam walkoverem.
Może faktycznie okazałabym się gorsza, ale przynajmniej sprawdziłabym, czy faktycznie tak jest.
Od dłuższego czasu uczę się tego, aby być dla siebie dobrą i wyrozumiałą. Aby dawać sobie wszystko to, czego wcześniej dostawałam za mało. Więcej dobrych słów, więcej ciepła, dużo wsparcia i zwyczajnej życzliwości.
Bardzo mocno pilnuję, żebym sama siebie nie kopała po nerach, nie warczała na siebie, nie myślała o sobie źle. Staram się widzieć w sobie te dobre cechy, właściwie zachowania i doceniać się za najdrobniejsze sukcesy i wierzcie mi, tak naprawdę lepiej się żyje.
Ostatnio słuchając podcastu Ogarniam Się ogarnęła mnie chwilowa zazdrość, że Sylwia tyle ogarnia, łączy tak wiele sfer i odnosi sukcesy na wielu płaszczyznach w tak młodym wieku. W wieku, w którym ja byłam bezmózgą galaretką.
Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego u niej jest tyle efektów, pozytywów i tyle dobra, a u mnie jakoś tak słabo, marnie i nieproduktywnie. Przez chwilę poczułam się naprawdę gorsza.
A potem mnie olśniło.
Sylwia patrzy na swoje sukcesy, mówi o tym, co jej się udało, skupia się na tym, że szklanka jest do połowy pełna, a ja patrzyłam na siebie przez pryzmat szklanki do połowy pustej.
I tu znowu wracamy do napisu, który życzę sobie mieć na nagrobku, czyli nieważne co, ważne, jak sprzedasz. Bo mogę mówić, że właściwie całymi dniami wyleguję się w łóżku i scrolluję insta. A mogę też przytoczyć wszystkie fajne rzeczy, które ostatnio robiłam.
I tak naprawdę między ja z sukcesami, a ja bez sukcesów stoi moje myślenie o tym ja. Kiedy mu umniejszam, wszystko wrzucam do worka jako nic to faktycznie, jestem nikim. A mogę odsunąć na chwilę emocje, wziąć wdech, wymienić wszystko to, co zrobiłam w ostatnim tygodniu i… wyobrazić sobie, że mówi to osoba postronna. Koleżanka z pracy lub sąsiadka. I czy nagle nie okaże się, że to nic robi jednak wrażenie?
Łapiecie się czasem na tym, że te same aktywności u kogoś powodują efekt WOW, podczas gdy w kontekście ja to raczej machnięcie ręką i wzruszenie ramionami, że to nic specjalnego? Ja się łapię dość często, ale staram się pracować nad tym, aby doceniać i kogoś, i siebie. Pilnuję się bardzo, żeby nie wchodzić w bagno zwane porównywaniem siebie do innych, bo niezwykle łatwo może mnie to pochłonąć, a do niczego dobrego to nie prowadzi.
Nie chodzi o to, żebym była lepsza od X, Y lub Z, ale o to, żeby sierpniowa Justyna przybiła czerwcowej mnie piąteczkę za to, że ruszyłam dzisiaj tyłek, a Justyna z zeszłego miesiąca była dumna, że ogarnęłam czarne myśli w głowie i działam.
Podobno są ludzie, których motywuje ciśnięcie po sobie niczym wymagający trener lub surowy ojciec. Może i tak, ale pamiętajcie, że i oni spojrzą czasem z uznaniem lub poklepią po ramieniu. Potraficie sobie wyobrazić to uczucie? Tego niezwykle rzadkiego i krótkiego przejawu uznania, milczącego docenienia i niewypowiedzianego wsparcia? Ja potrafię i wiem, że lubię to uczucie. A co ważniejsze, potrafię dawać je sobie sama poprzez odpowiednie zwracanie się do siebie, docenianie siebie w większych i mniejszych momentach, w tych wszystkich gorszych chwilach codzienności. To nadal jest wyboista i długa droga wymagająca pracy nad swoją głową, ale widzę efekty nieustannej walki o to, żeby być dla siebie wsparciem, nie wrogiem. Traktować siebie jak przyjaciółkę, która przychodzi z problemem, po wsparcie i poradę.
Rodzic Dziecko Dorosły
I tu kłania się temat wewnętrznego dziecka, dorosłego i głosu rodzica, który mamy w głowie. Czy jest to rodzic opiekuńczy i wyrozumiały, czy krytyczny, przykry i nieprzebierający w słowach.
O ile o wewnętrznym dziecku coś słyszałam, o tyle wiedzę o Rodzicu, którego mamy w sobie i dla siebie uporządkowałam dopiero kilka dni temu przy okazji czytania książki Przytul swoje wewnętrzne dziecko Sylwii Sitkowskiej, którą bardzo Wam polecam. Ma 200 stron, jest bardzo przystępna, konkretna, zawiera przykłady z życia, ćwiczenia i wyjaśnienia, w jakich sytuacjach mamy do czynienia z naszym wewnętrznym dzieckiem, a w jakich z rodzicem. Wcześniej było to dla mnie trochę woodoo, a dzięki przykładom oraz opisom sytuacji i zachowań potrafię rozróżnić, kiedy do głosu dochodzi dziecko, a kiedy krytyczny rodzic, którego chcę zamienić na opiekuńczego i wspierającego. I wiem już kim jest ten tajemniczy dorosły w mojej głowie.
buycoffee.to – Twoje wsparcie dla mnie – LINK
- Moje cele na drugi kwartał 2024 roku
- Ile warte jest zdrowie?
- Frustracja, ban, nowe możliwości, kreatywność
- Własna droga, pierwsze oszczędności, Olga Herring
- Czy doskierwa Ci ubóstwo czasu?
Dodaj komentarz